5 października 2012

Znów jestem blondynką. Z czerwoną twarzą

Oj, ty głupi bloggerze, ty. Automatyczne dodawanie postów działa mi zawsze. Nie sprawia żadnych problemów. Ale gdy tylko wyjadę i nie mam nad tym żadnej kontroli, okazuje się, że nagle nie umiem zostawić postów w zapasie. Wracam i okazuje się, że nic się nie ukazało. No ale przynajmniej przez dwa tygodnie mogłyście ode mnie odpocząć. To zapewne też jakiś plus.
O wakacjach będzie na pewno jeszcze dużo, będę opowiadać, gdy zajmę się 1000 zdjęć, które ze mną przyjechały. Powiem tylko tyle, że zakochałam się w Portugalii na amen. Zjechaliśmy ją od góry do dołu. Widzieliśmy cudowne miasta, zapierające dech plaże, pierwszy raz mieliśmy styczność z oceanem, który okazał się kompletnie inny niż jakiekolwiek znane nam morze. Wydaje mi się, że to były nasze najwspanialsze wakacje. Chyba nawet pozycja mojej ukochanej Grecji jest mocno zagrożona. Ale jeszcze będę truć o Portugalii. Na razie cieszę się z blond włosów, brązowej skóry i, nieco mniej, z czerwonej twarzy, która spaliła się w ostatnim dniu plażowym.
Na razie, ponieważ zdjęć do obrobienia jest tona, odłożę opowieści na chwilkę i nadrobię zaległości zrobione przez bloggera. Zacznę może od pracy najpilniejszej:


Uwaga, będzie kolorystyczny szał. A to za sprawą Maryszy, która wskazała nam paletę barw w nowym wyzwaniu na Art Piaskownicy. Początkowo inspiracyjne zdjęcie z jednej strony mnie zachwyciło, a z drugiej nieco przeraziło. Strach ustąpił, gdy podczas pobytu w Narewce niechcący przyuważyłam kompozycję właśnie we wskazanych barwach. Turkusowe krzesełko, czerwona cerata, soczysta marchew i brudnawe szafki domagały się zdjęcia, więc mają. I po prostu idealnie wpasowały się w to wyzwanie.



Jakoś tak cieplej mi się robi, gdy patrzę na te kolory.
Zobaczcie koniecznie resztę prac dziewczyn z piaskownicowego DT. I spróbujcie zawalczyć z tą oczojebną paletką. Uśmiech gwarantowany.

24 września 2012

Taki weekend, że łojezu

Jutro ten wyczekiwany dzień. Polecimy i wrócimy za dwa tygodnie. DWA! Ale był jeszcze jeden wyczekiwany od dawna dzień - miniony piątek. Jakiś czas temu, tak zupełnie od słowa do słowa wyszło, że nawiedzi mnie Agi. Ja coś tam proponowałam, ale liczyłam się z tym, że to nie wyjdzie. Ale wyszło! Agiś kupiła bilet, poinformowała rodzinę, że wyjeżdża i dała znać, bym szykowała kanapę. Radość ogarnęła mnie ogromna i z każdym dniem wiedziałam, że coraz bliżej jest nie tylko urlop, ale też ta fantastyczna wizyta. W zeszłym tygodniu emocje sięgały zenitu i obie piszczałyśmy drogą mailową, że już, już, zaraz, za moment, za trzy dni, za dwa, oja, to już dziś. Okazało się, że przynajmniej moja podjarka, nie była w najmniejszym calu przesadzona. To był weekend idealny. Agiś to tak cudowny babon, że żal mnie ogarnął jedynie w kwestii dzielących nas kilometrów. Bo jednak wolałabym mieć ją w bloku obok. Mam nadzieję, że moja kanapa zazna jeszcze radości tak zacnego gościa. Ale co ja się będę tu rozpisywać. Zapodam fotostory, niczym w starym, dobrym Bravo (fotki ajfonowe są autorstwa Agi)

Najpierw była świątynia - Tiger
A potem dzióbki w TK Maxx

Ma się rozumieć

Agi przetestowała chemię w najczystszej postaci - bubble tea. Smakowało





Jeleń miał swoje pięć minut

Próbowałam się popisać umiejętnością robienia na drutach, ale zapomniałam jak się zaczyna pierwszy rząd

Agiś natomiast pamiętała, jak się szydełkuje



Spojrzało na mnie rybie oko

Tak się babina rozszydełkowała, że nie chciała ze mną skrapować. Za to zostałam zaopatrzona w najwyjebistszy koszyczek ewer

Tak skrapuje ciocia Lejdi. Nie wypuszczając wina z ręki



Odwiedziłyśmy śmieciowy targ staroci

Było bajecznie

Widać już jesień


My dwie w objęciach Maryi



A takie szablony za 3 zł (w sumie) pozyskałyśmy na bazarku. Pan śmiał się z naszego podniecenia

Przyszedł też czas na trochę kalorii



Babeczki wyszły orgazmiczne, ale niezbyt fotogeniczne. Ale co ja się nawzdychałam...


 Nie umiem nawet opisać tego, jak było rewelacyjnie. Moja kanapa domaga się rychłego powrotu. Za to ja chodzę z bananem na gębie jak debil i zaprzyjaźniam się ze wszystkimi napotkanymi ludźmi, z tego rozanielenia. Z brudnych sekretów mogę tylko zdradzić, że Agi to pijus, który zgrzewkę mineralki wciąga raz dwa. Hmmmm, co by tu jeszcze. A no tak, przyjechała do mnie z małą walizeczką, a wyjechała z pękającymi w szwach torbami. Ja się zastanawiam, gdzie się podziały moje rodowe srebra.

A w ramach skrapowania z winem w ręku uknułam lifta pracy Sevriny, którą to u Liftonoszek zaproponowała właśnie Agiś. Jestem monotonna do bólu, ale nie mam innych wywołanych fotek, a nie chciało mi się męczyć drukarki.


A teraz biegnę ogarniać pakowanie i zarabianie pieniędzy. Już jutro pierwszy rzut oka na Lizbonę, adziaaaa.

Wspomnień czar

Kto by pomyślał, że to już kwartał minął. Ja wciąż pamiętam ten gorąc na plecach, pot na policzkach i przyklapnięte owłosienie na głowie. Tak, tak, bo o pamiętny zlot chodzi. Właściwie szkoda, że tylko raz do roku takie wydarzenie ma miejsce. Już chciałabym kolejny!
Z drugiej strony przez te trzy miesiące nie za bardzo udało mi się uwiecznić to wydarzenie na papierze. Mam dobrą wymówkę. Musiałam wywołać zdjęcia. A miałam kupon na 100 sztuk. Więc trochę musiałam nazbierać. Taki argument wystarczy? W ramach zadośćuczynienia mam już w planach grubaśny album. A dziś coś nieco mniejszego. W ramach projektu 12/12/12 na Art Piaskownicy Antilight zaproponowała bardzo ciekawe zdjęcie inspiracyjne. Ja wyciągnęłam z niego kolory i ubrałam w nie zlotową fotkę.



Straszny panuje tu chaos, ale dzięki temu czuję się jak w domu.
Zobaczcie koniecznie w jak różny sposób ta sama fotka zainspirowała dziewczyny z piaskownicowego DT.

21 września 2012

Diamentowo

Ja wiedziałam, że ze swoimi zainteresowaniami powinnam się kryć w piwnicy. Ale nie! Zachciało mi się! Zaszpanowałam, żesz kurde. Kiedyś wspominałam, że zrobiłam dla babci laurkę, bo ona wciąż widzi mnie jako przedszkolaka. Myślałam, że się jej nie spodoba, ale była zachwycona. Niestety aż za bardzo. Teraz czeka mnie ciężki los wyrobnika, dyżurnego laurkotwórcy w rodzinie. Zaczęło się od kartki i obawiam się, że na tym się nie skończy. Babcia zakomunikowała, że znajomi obchodzą diamentowe gody, 60-lecie ślubu znaczy, i że ona musi im dać wyjątkową kartkę. Zrób! - padło z jej ust i nie ma zmiłuj. A ja muszę się przyznać, że w robieniu kartek orłem nie jestem, a i przyjemność z tego odczuwam średnią. Jeszcze gdy ma być to kartka dla kogoś obcykanego, kto rozumie chlapnięcia sprejowe i cienkopisowe mazy, to możemy pogadać. Ale dla osiemdziesięciolatków? A i zanim kartka trafi w ich pomarszczone ręce, przejdzie surową ocenę babci, dla której każdy kolor jest zawsze za mało radosny, a każde słowo za mało wyraża szczere uczucia. Strach mnie ogarnia. No ale zrobiłam. Skorzystałam z pomocy, która akurat się nadarzyła - cardliftu Mony na Art Piaskownicy. Od oryginału odeszłam bardzo daleko. Tak daleko, że widać zaoblenie kuli ziemskiej. Ale niech przemówi na moją obronę fakt, że kartka powstawała w wielkim stresie.



Na domiar złego za cholerę nie udawało mi się ukazać na zdjęciu subtelnych ozdób z pasty strukturalnej. Widać je dopiero na zbliżeniu.
Mam nadzieję, że produkt przebrnie przez surową ocenę cenzora i spokojnie trafi w ręce docelowe. Wiwat, młoda para!

A do oglądania nieco bardziej zbliżonych do oryginału liftów zapraszam na Art Piaskownicę.

Apdejt: Kartkę przekazałam babci i powiedziała, że ach i och. Najbardziej spodobały się jej... życzenia druknięte na kompie i wklejone w środek. Moja mama zdradziła mi natomiast, że babcia dokonała poprawek. Pomalowała napis na czerwono i dolepiła czerwone kwiatki, bo oczywiście kolory były za mało radosne. Jak coś nie jest czerwone, to jest żałobne i tyle. Warto było się starać, hyhyhy.

19 września 2012

Buju, buju

Nadaję dziś do Was z miłego, ładnego miejsca. Za to jestem w nim z niemiłego i nieładnego powodu. Moja genialna kablówka ma taki zwyczaj, że jak zapomnę opłacić fakturę, odcinają mi net. Nie ostrzegą, tylko jebut. No i dziś rano spotkała mnie właśnie ta przyjemność. Witamy w świecie dorosłych. Najlepiej jest opłacić fakturę, gdy dostęp do niej jest tylko przez stronę internetową, a konto ma się w internetowym banku, a właśnie odcięto mi sieć. No ale nic to. Mam nadzieję, że pieniądze doczłapią się szybko. A ja tymczasem siorbię zieloną jaśminową w pobliskiej kawiarni. Jak dobrze, że na tej mojej menelskiej, gastronomicznej pustyni niedawno coś otworzyli.
Wrzucam więc skrapiszona słodko-pastelowego na papierze miesiąca ILS. Bohaterami są nasze dolne połowy zwisające z wiejskiej huśtaweczki.


Ponieważ w przyszłym tygodniu jedziemy podbijać Portugalię, produkuję trochę prac na zapas. Żebyśta o mnie nie zapomniały, no.
Trzymajcie kciuki, by mój przelew szybko się poruszał, bo umrę bez netu.

15 września 2012

Chwilowo znowu jestem sobą. Tylko taką trochę inną

Obiecywałam, odgrażałam się, więc spełniam. Miałam zrobić pracę, w której znów poczuję się po swojemu. No i jest. Choć są w niej wszystkie przyswojone ostatnio nowości. Jest farbka, jest gazetowy transfer (kiss for Czeko). Ale w końcu to ja posługuję się nimi, a nie one mną. Juppi. Ciekawe, na jak długo mi tak zostanie.
Wena naszła mnie ogromna, bo odebrałam w czwartek pakiet 100 wywołanych fotek. Duża część czekała całe wieki, inne wskoczyły rzutem na taśmę. Mam materiał na kilka albumów i masę skrapów. Na pierwszy ogień poszły te nowe, ulubione foty. W końcu spełnienie marzeń trzeba szybko udokumentować. Bo ja o takiej sesji śniłam już od kilku lat. Najchętniej oprawiałabym każde kolejne zdjęcie, ale to może jednak okazać się przegięciem. Na razie więc pierwsze dwa. Ponieważ jest to lift świetnej pracy Marinette Lesne, to zdjęcia powinny być trzy. Ale lekko zmodyfikowałam tę koncepcję.



Focisze oczywiście w wykonaniu Ani.

14 września 2012

Przypnij, zepnij, upnij

W moim spokojnym, papierowym świecie było mi tak miło i bezpiecznie. Wtedy to pełna podniecenia przyjęłam zaproszenie do DT Art Piaskownicy, myśląc, że nastroi mnie to do robienia prac częściej. Jakoś wyobrażałam sobie, że będę nadal bawić się papierem, bo przecież nic innego nie potrafię. Kolejne wyzwania tych sadystek udowadniają mi jednak, że mój bezpieczny świat przestał istnieć. Ot choćby taka Marysza. Rzuca nagle: zróbmy recykling drewnianych spinaczy! Yhyyyy. Jasne.
Najpierw planowałam się wymigać brakiem podstawowego materiału. Mam tylko denne plastikowe spinacze, z których nic ładnego wykrzesać się nie da. Ale wtedy przypomniały mi się te dwa cholerstwa, które ktoś kiedyś dorzucił mi do przesyłki z czymś innym. No i jaka wymówka teraz? Nie wypada łgać chyba. Musiałam więc się poddać i użyć głowy. Jedyne, co głowa była w stanie podpowiedzieć to: różżżżżżż.  Tak, coś z tą głową jest niedobrze. Ale w końcu posłuchałam, bo jaki miałam wybór?



Spinacze mogą służyć to umieszczania na stole karteczek z imieniem gości, gdy chcecie się bardzo popisać. Ponieważ spinacze mam tylko dwa, to Luby może się zdziwić, gdy następnym razem będziemy jedli schabowe, siedząc na podłodze przy stoliku kawowym, a ja podpiszę, po której stronie mebla ma zasiąść. Czy właśnie stworzyłam zdanie pięciokrotnie złożone?

Koniecznie obejrzyjcie inne prace naszego DT. Może pomysły reszty dziewczyn wydadzą się Wam bardziej przydatne. A jeśli też ktoś kiedyś obdarował Was drewnianym spinaczem, to nie macie wymówki, by do zabawy się nie przyłączyć.


Wspomnę jeszcze o kilku fotkach wrzuconych na fotobloga, który dawno już pokrył się kurzem. W końcu obrobiłam kilka zdjęć, które to ja zrobiłam Ani. Fotografa to ze mnie nie będzie, ale przynajmniej modelka ładna.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...